wtorek, 6 lutego 2018

Black Rebel Motorcycle Club "Wrong Creatures"




















Najpierw była Rewolucja. Nowa Rockowa Rewolucja, która pod swoim skrzydłami, niczym oddana matka, skupiała zespoły odkrywające rock na nowo. Miała przywrócić wiarę w szczere, korzenne, hałaśliwe, autentyczne rockowe granie. Miała być odpowiedzią na hip hop i nu metal, które właśnie wtedy, na początku XXI wieku, zataczały coraz szersze kręgi. Miała być kolejną pokoleniową rewolucją – jak trochę ponad dekadę wcześniej grunge. Zgasła szybko jak zapałki trzymane przez muzyków Razorlight w klipie do „Wire to Wire”. I pożarła własne dzieci. Zostało po niej kilka niezłych pierwszych płyt i wspomnienia o potędze.

Na szczęście, gdzieś z boku głównego nurtu, całkowicie odarty z łatek, jakie przypinano im kilkanaście lat temu, nadal nagrywa zespół Black Rebel Motorcycle Club, jeden z ówczesnych debiutantów.

12. stycznia ukazał się ich ósmy studyjny album, „Wrong Creatures”. Odpalić taką petardę na sam początek roku nie każdy umie.

Jest w tym graniu konsekwencja i ciągłość drogi, jaką obrał zespół, ale wydaje się, że od czasu wydania ostatniego albumu („Spectre at the Feast”, 2013 r.) energia nieco zmieniła kierunek. BRMC wyhamowali z prędkością na rzecz ciężaru i dusznej atmosfery. Nacierają ścianą dźwięku, choć nadal jest to ściana zbudowana wyłącznie z trzech cegieł: hipnotyzujących partii perkusji, dudniącego basu i jazgotliwych, świdrujących gitar.

Wciąż mają to COŚ i wciąż muzycznie nie biorą jeńców. Nie zabiegają o nic. Nie potrzebne im ozdoby, blichtr. Nie muszą zwracać na siebie uwagi – wystarczy muzyka. I te prześladujące - niczym głosy w głowie - melodie.

Najlepszym przykładem takiego grania jest „Little Thing Gone Wild”. Taka energia i świeżość po blisko dwudziestu latach grania? Tak, to możliwe.
Trudno zdecydowanie wyróżnić tu jeden utwór niosący całość. Każdy z utworów na „Wrong Creatures” jest takim odbezpieczonym granatem: począwszy od „DFF”, brzmiącego jak ze ścieżki dźwiękowej do serialu „Wikingowie”, przez „Echo” - nieoczywistą pieśń o miłości, aż na pobrzmiewającym delikatnymi partiami klawiszy „All Rise” skończywszy.
„Spook” mógłby znaleźć się na debiucie BRMC sprzed niemal 17 lat. Ten zgiełk w refrenie, gęsta, zawiesista partia gitary… „Ninth Configuration” i „Carried from the Start” rozkręcają się tak, że wydaje się, że jedynie głos trzyma je w ryzach. Mamy tu też dawkę kontrolowanego szaleństwa – „Question of Faith” - z fajnymi dialogami na głos i gitarę i frapująca partią perkusji. „Haunt” brzmi jak pieśń potępionych dusz: I just keep playing that restless haunt/ There’s nothing I can do. Niczym plemienny hymn w oparach nielegalnych substancji brzmi “Calling Them All Away”. W tej transowości jest coś przewrotnie zmysłowego… W lekko upiornym „Circus Bazooko” wsłuchajcie się w pierwsze wersy śpiewana przez Petera Hayesa – rok 1967, John Lennon, Sierżant Pieprz…? Skojarzenia jak najbardziej na miejscu.
Płytę kończy „All Rise” ze słowami: Hanging on a single breath/ Screamin’ til there’s nothing left/ It’s just all we’ll ever find/ Broken as all our minds.

To muzyka zmierzchu. Muzyka, z którą należy być sam na sam. Wtedy oddziałuje najbardziej, nie przytłacza, a pozwala odkryć to, co w niej najcenniejsze. Słuchana gdzieś przy okazji wydaje się być jedynie mieszanką zgiełku, chłodu i głębokiej posępności. Trudno mi jednak oprzeć się wrażeniu, że jest w tej muzyce pewnie dystans; można podziwiać ją z daleka, ale nie pozwala oddać się jej w całości, choć w sytuacji sam-na-sam trudno jej się oprzeć.
Mam również wrażenie, że na „Wrong Creatures” odcisnęły piętno osobiste zdarzenia z życia muzyków, jakie miały miejsce od czasu wydania „Spectre at the Feast” w 2013 roku: śmierć ojca Roberta Levona Beena i choroba oraz operacja Leah Shapiro.

BRMC tworzy muzyczny świat na styku nadziei i rezygnacji, jasności i mroku, niepokoju i ciszy. Gdzieś wysoko nad tymi kompozycjami unosi się klimat muzyki The Velvet Underground, Sonic Youth czy Slowdive, ale przefiltrowany przez buntowniczą wrażliwość.

Świata nie zmienią. Ale płyty takie jak „Wrong Creatures” sprawiają, że kolejna rewolucja nie wydaje się być potrzebna. Ważne, że są tacy, którzy wciąż robią swoje.

sobota, 27 stycznia 2018

W oczach niknie ten świat... L.Stadt, "L.Story", 20.stycznia 2018r.

Rozochoceni tym, co widzieliśmy 12.stycznia w studiu im. Agnieszki Osieckiej, zaraz po powrocie we wrocławskie cztery ściany, postanowiliśmy zafundować sobie powtórkę z rozrywki i jeszcze raz posłuchać L.Stadt na żywo.
Okazja sama zbliżała się wielkimi krokami: tym razem sami, we Wrocławiu, a do tego z koncertem promującym płytę „L.Story”. Nie można nie skorzystać.

To płyta zupełnie wyjątkowa. Teksty, autorstwa reżysera, scenarzysty i obecnego dyrektora Teatru Pinokio z Łodzi, przenoszą w przeszłość. Niosą tęsknotę za tym, co było kiedyś, osnute są wokół tematów pamięci i przemijania. Podąża za nimi skomponowana przez zespół muzyka oraz sposób interpretacji wokalisty, Łukasza Lacha. Razem tworzą kompletny obraz świata, który powoli, ale nieuchronnie odchodzi.
Ten materiał miał premierę we Wrocławiu 14.lipca 2016 roku; zespół wykonał go razem z Wielkim Chórem Młodej Chorei w ramach Koalicji Miast Dla Europejskiej Stolicy Kultury. Z założenia jednorazowy spektakl, mający przedstawić rodzinne miasto muzyków – Łódź - również dzięki wyjątkowemu odbiorowi przerodził się w projekt płytowy. Teraz L.Stadt powrócili do Wrocławia, by ponownie wykonać go w całości.

To, co działo się 20.stycznia w Imparcie można jednym zdaniem określić jako spektakl muzyczny z elementami koncertu rockowego. Zaczęli dokładnie tak samo, jak kilka dni wcześniej w Warszawie – od dwóch utworów z debiutanckiej płyty: „March” i „Wait”. Zaraz potem przeszli do prezentacji swojej ostatniej, w pełni polskojęzycznej, płyty w całości.
Muzycznie ten materiał na żywo nie różnił się bardzo od tego, co słuchać na albumie. Usłyszeliśmy pełne emocje i pasji wykonania. Zespół wspomagany był na scenie przez czteroosobową reprezentację Wielkiego Chóru Młodej Chorei. Ich obecność, zarówno na płycie, jak i na koncercie, uwypukliła liryczną, delikatną stronę tych utworów.
Na „L.Story” spotykają się elektronika z brzmieniem rockowych gitar, liryka z rock and rollową frazą. I tak tez było na scenie Impartu. Od wzniosłego, transowego „Strumienia świadomości” przez rozwibrowane „Gdybym” (śpiewane przez Adama Lewartowskiego) aż po potężne „Od nowa”.
„L.Story” klamrą spina „Strumień świadomości” – jak sen, który przychodzi i odchodzi. To, co pomiędzy, jest świadectwem ze świata, który gaśnie.
To ludzie, których brakuje („Oczy kamienic”).
To miejsca, których już nie ma („Most”).
To wołanie o stary, dobrze znany porządek („Halo”).
To, co znane znika. Duchy przeszłości unoszą się nad miastem. Ale to przecież nie jest ostateczny koniec. Trzeba tysiąca kobiet, mężczyzn, starców, dzieci, głów i pieśni, ale ten świat można odtworzyć. Wszech obecna jest tu nostalgia, melancholia. Ale nie smutek. Przemijanie, zmiana, stare, nowe, znane, jeszcze nienazwane - tak po prostu jest, musi być. Trzeba to zaakceptować, to fundament dla przyszłości.
Cichym bohaterem jest tu samo miasto – świadek ludzkich historii, z zapisanymi w jego topografii losami pojedynczych osób. Ono trwa, gdy osobiste światy rozpadają się na kawałki.

Łukasz Lach ma związane z tą płytą osobiste wspomnienia. „L.Story to płyta o czasie. O działaniu czasu, który ja w danym momencie dość mocno odczułem”, opowiadał w jednym z wywiadów przy okazji premiery płyty. Jak mówi, te teksty były dokładnie odzwierciedleniem tego, co wtedy czuł; trudnego czasu pełnego osobistego bólu i dojmującego poczucia przemijania.
Było to też zupełnie nowe doświadczenie dla Lacha jako wokalisty: zaśpiewał teksty wyłącznie po polsku i na dodatek napisane przez kogoś innego; do tej pory pojawiały się one w twórczości zespołu jedynie okazjonalnie.

Na bis zabrzmiał jeszcze „Londyn” z płyty „L.Stadt” oraz ponownie „Oczy kamienic”.

Kolejny wyjątkowy, piękny wieczór; zapewne nie tylko dla mnie. Muzyka po raz kolejny opowiedziała historie każdego z nas, historię tęsknoty i wspomnień.

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Offensywa De Luxe - 12.01.2018

Offensywa De Luxe, czyli święto muzyki w bardzo przyjacielskiej atmosferze.
Od 2007 roku koncerty z tego cyklu organizuje ekipa trójkowej „Offensywy”. Mają one na celu uhonorowanie artystów, którzy w ubiegłym roku wyraźnie zaznaczyli swoją obecność na polskiej scenie. Artystów, którzy „pozamiatali”. Dlatego też każdy z nich dostaje nagrodę – Szczotę. I należy rozumieć ją dosłownie.
A więc dwunasta edycja. Mroźny, piątkowy wieczór, 12.stycznia. Studio im. Agnieszki Osieckiej przy Myśliwieckiej 3/5/7. Jestem tam. Z nieskrywaną ekscytacją przemykam radiowymi korytarzami.

Najważniejsza jednak była jak zwykle muzyka.

Na pierwszy ogień - Kortez z zespołem; nagrodzeni za konsekwencję artystyczną autorzy jednej z najlepszych – nie tylko polskich – płyt 2017 roku. I to właśnie utwory z niej stanowiły większą część 45-minutowego występu. „Pierwsza”, „Dziwny sen” (tak!), „We dwoje”, „Nic tu po mnie”, „Jak dobrze, że cię mam”… Usłyszeliśmy także „Z imbirem” w genialnej aranżacji oraz wywołujące zrozumiały aplauz publiczności „Zostań” z pierwszej płyty, a także „Kominy”.
Ta muzyka… wciąż tak samo przejmująca, wciąż dotykająca czułych strun.

Decadent Fun Club otrzymali nagrodę dla nowego wykonawcy i nadziei na 2018 rok. Pokazali jak bezkompromisowa potrafi być młodzieńcza żywotność i energia. I choć zagrali tylko dwa utwory, w tym znany z „Offensywy” „Stardust”, wygląda na to, że muzycznie nie ma przed nimi żadnych granic, a sami muzycy nie boją się niczego.

L.Stadt, autorzy najlepszej (według jury przyznającego Szczoty) płyty 2017 roku, piękną muzyczną klamrą spięli dekadę, jaka upłynęła od czasu ich fonograficznego debiutu. Zagrali więc i utwory z debiutanckiej płyty („March”, „Wait”), jak i z ostatniej, wyróżnionej tego wieczoru „L.Story” („Halo”, „Oczy kamienic”, „Idzie sen/ Pozwól zasnąć”). Świetnie połączyli lirykę z rockową, nerwową pulsacją. Wybrzmiał także premierowy utwór oraz wyjątkowy prezent dla prowadzącego koncert Piotra Stelmacha – cover „Dancing with Tears in my Eyes” Ultravox.

Jako ostatni wystąpił nagrodzony za debiutancką płytę roku zespół NiXes. Niezwykłości sytuacji dodawał fakt, że był to pierwszy w ogóle koncert tej formacji. Album zatytułowany po prostu „NiXes” ukazał się w listopadzie ubiegłego roku, ale od razu ujął słuchaczy bajkowym klimatem. Neo hippie cosmic surf music? Tak, jak najbardziej!
Przypomnę, że najpierw na antenie radiowej pojawił się utwór „Circles” – nie wiadomo było kto, co i dlaczego. Dopiero po kilku tygodniach okazało się, że za projektem wokalnie stoi Ania Rusowicz, a muzycznie – m.in. Hubert Gasiul i Steve Nash. Tego wieczora usłyszeliśmy kilka utworów z debiutanckiego albumu, w tym „Hole in the Universe”, „In the Middle of the Rainbow” czy „Circles” właśnie. Ania Rusowicz, niczym wyjęta prosto z baśni wróżka, udowodniła, że świetnie radzi sobie poza konwencją, z jaką do tej pory była kojarzona.

Jechałam do Warszawy z pełną świadomością tego, co ten wieczór dla mnie oznacza. Po wielu, wielu koncertach z tego miejsca słyszanych jedynie z radiowego głośnika, czekał mnie ten pierwszy raz tam, na miejscu. Z czytelniczki „Alicji w Krainie Czarów” stałam się jej bohaterką, tylko z nieco innym finałem. Na szczęście to nie był sen, a intensywna, pełna emocji podróż przez cztery muzyczne światy w jeden wieczór.

Tu: https://www.polskieradio.pl/9/342/Artykul/1989832,12-Offensywa-de-Luxe-czyli-Trojkowy-koncert-artystow-ktorzy-pozamiatali-w-2017-roku można obejrzeć zdjęcia oraz posłuchać koncertu.

piątek, 12 stycznia 2018

2018 - zapowiedzi

Skończył się kolejny rok, podsumowania dawno pozamykane, wszystkie ważne i ważniejsze utwory z 2017 roku powoli zapisują się w historii.
Za nami 12 dni roku 2018. Dziwny czas. Jedną nogą tkwimy jeszcze w 2017 roku, ten nowy jeszcze nieco uśpiony.
Żeby więc nieco go rozruszać, postanawiam opuścić święte tu i teraz i podejrzeć muzyczną przyszłość.

Jak zapowiada się więc rok 2018?

Nowe płyty zapowiadają Legendy - Joan Baez, Bruce Springsteen i - co cieszy mnie szczególnie - Paul McCartney.
Także niegdyś ważni, a dziś nieco zapomniani artyści, jak My Bloody Valentine oraz The Breeders, zapowiadają na ten rok wydawnictwa płytowe. Wierzę, że przypomną o sobie mocno i głośno; tak jak Slowdive w roku 2017.

Już dziś premierę ma następca znakomitego "Spectre at the Feast" z 2013 roku. Mowa oczywiście o Black Rebel Motorcycle Club, którzy w przeciwieństwie do wielu gwiazdek Nowej Rockowej Rewolucji z początku wieku wciąż gra i konsekwentnie robi swoje.

Na mocne wrażenia liczę w związku z nowym albumem Editors. Bliższe szczegóły nie są jeszcze znane, ale już w ubiegłym roku muzycy grali na koncertach nowe utwory. Będziemy mogli je usłyszeć także na dwóch polskich koncertach w kwietniu.

Ciekawie zapowiada się kolaboracja Laurie Anderson i Kronos Quartet. Artyści przygotowują eksperyment muzyczny oparty na wydarzeniach z 2012 roku. Wtedy to huragan Sandy uderzył we wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, a jego skutki osobiście dotknęły Anderson. "Landfall" ukaże się już na początku lutego.

Zaraz po nim - długo wyczekiwany nowy album Franz Ferdinand. "Always Ascending" zapowiadany jest jako bardziej zróżnicowany i mniej gitarowy niż poprzednie dokonania zespołu. Jeszcze do końca nie wiemy jak będzie miała się ta muzyka dla rockowych uszu, ale możemy przyjąć, że skoro rock'n'rollu jest także zabawą, to i zabawa może mieć w sobie sporo z rock'n'rolla.

Czekamy też na nowe nagrania Jacka White'a. Kilka dni temu artysta opublikował dwa nowe nagrania, z których jeden, "Connected by Love" na pewno znajdzie się na albumie zatytułowanym "Boarding House Reach". Według dobrze poinformowanych źródeł ma on ukazać się w pierwszej połowie roku.

Wciąż otwartą sprawą jest nowa płyta Tool - ostatnie zapowiedzi Danny'ego Carey'a zdają się potwierdzać, że następca "10,000 Days" z 2006 r.ukaże się w przeciągu najbliższych miesięcy. Podobnie sprawa ma się z z drugim zespołem Maynarda Jamesa Keenana, czyli A Perfect Circle. Tu sprawa jest o tyle prostsza, że grupa opublikowała dwa nowe utwory: "The Doomed" i "Disillusioned". Czekamy więc na czwarty i pierwszy od 14 lat album.

Z polskiego podwórka cieszą mnie szczególnie dwa nowe albumy - "Swans & Lions" Cochise oraz "Wiedza o społeczeństwie" Lao Che (premiera: 16.lutego). Przede wszystkim czekam jednak na intrygujące debiuty.

Na pewno z ciekawością wysłucham nagrań bezkompromisowych rockowych dziewczyn, czyli Beth Hart (nagrana razem z Joe Bonamassą "Black Coffee" ukaże się 26.stycznia) oraz Brody Dalle, której The Distillers robili furorę... tak, już kilkanaście lat temu.

Bardzo chciałabym usłyszeć drugi album RavenEye. "Nova" z 2016 roku obiecywała naprawdę dużo dobrej energii.
No i Greta van Fleet, namaszczeni na nadzieję rocka. O ich pierwszym pełnowymiarowym album na pewno będzie bardzo głośno. Mam nadzieję, że jego zawartość będzie do tego hałasu proporcjonalna.

niedziela, 31 grudnia 2017

Podsumowanie roku 2017

Ostatniego dnia roku z ogromną przyjemnością wracam do idei podsumowania muzycznego roku.
Przyznaję, że przez dwa ostatnie lata nie poświęcałam muzyce należytej uwagi, choć obfitowały one w moc ważnych i wyjatkowych dźwięków.
A rok 2017 przy pomocy różnych narzędzi przypomniał mi, jak ważna jest dla mnie muzyka. I pewnie coś się musi zgubić, żeby potem mogło się odnaleźć.
Wracam więc ze zdwojoną siłą i listą 30 najlepszych według mnie płyt roku 2017.
Dlaczego 30? Trochę dlatego, żeby zadośćuczynić za dwa ostatnie lata. Jednak głównym powodem jest to, że był to bardzo równy rok i najzwyczajniej w świecie było mi przykro, że płyty, które znalazły się poza pierwszą dwudziestką nie zostaną wyróżnione. A bardzo na to zasługują.

Od Chrisa Robinsona, którego muzyczną konsekwencję bardzo lubię, aż do.. pierwszego miejsca - płyty, która zasługuje także na pierwsze miejsce w kategorii "najbrzydsza okładka".

Zaczynamy?

30. Chris Robinson Brotherhood "Barefoot in the Head"
29. Roger Waters "Is this the Life We Really Want?"
28. Cigarettes After Sex "Cigarettes After Sex"
27. U2 "Songs of Experience"
26. Aimee Mann "Mental Illness"
25. Ride "Weather Diaries"
24. Mark Lanegan Band "Gargoyle"
23. Anathema "The Optimist"
22. Depeche Mode "Spirit"
21. Stereophonics "Scream Above the Sounds"
20. London Grammar "Truth is a Beautiful Thing"
19. L.Stadt "L.Story"
18. Algiers "The Underside of Power"
17. Steven Wilson "To the Bone"
16. Me and that Man "Songs of Love and Death"
15. Zola Blood "Infinite Games
14. Variete "Nie wiem"
13. Robert Plant "Carry Fire"
12. Warhaus "Warhaus"
11. Slowdive "Slowdive"
10. Fink "Resurgam"
9. Father John Misty "Pure Comedy"
8. Afgan Whigs "In Spades"
7. Morrissey "Low in High School"
6. Asaf Avidan "The Study on Falling"
5. The War on Drugs "A Deeper Understanding"
4. Kortez "Mój dom"
3. Lunatic Soul "Fractured"
2. Pumarosa "The Witch"
1. Queens of the Stone Age "Villains"

czwartek, 28 grudnia 2017

Dlaczego Greta van Fleet (nie) jest nadzieją rocka

Dobrzy artyści kopiują, wielcy kradną”.
Nieprzypadkowo zaczynam od słów Pabla Picasso – choć prawdopodobne jest, że malarzowi w czasach bardziej nam współczesnym ukradł je Steve Jobs…
Podobno w muzyce powiedziano już wszystko, a to, co słyszymy lub usłyszymy jest jedynie odświeżaniem koloru i przesuwaniem ścian, niczym podczas remontu, który z założenia miał być kapitalny. Trudno temu zaprzeczyć, choć wciąż wierzę, że nadejdzie kolejna wielka muzyczna rewolucja i wywróci świat rock and rolla do góry nogami.
I oto w 2017 roku pojawia się zespół Greta van Fleet, czterech bardzo młodych chłopaków z USA, których po wydaniu zaledwie jednej EP-ki z czterema utworami namaszcza się na zbawców rocka. Najpierw ostrożnie, wszak to tylko cztery utwory; kilka miesięcy później, po wydaniu minialbumu „From the Fires”, już bez owijania w bawełnę. To jest nadzieja i przyszłość rocka.
Jako pierwszy światło dzienne ujrzał utwór „Highway Tune”. Biorąc pod uwagę wiek kompozytorów (najstarsi w grupie są bracia bliźniacy, Jake i Josh Kiszka, urodzeni w 1996 roku) oraz fakt, że korzenie piosenki sięgają 2010 roku można uznać, że mamy do czynienia z geniuszami.
Bardzo prawdopodobne jest, że gdy pierwszy raz usłyszałam „Highway Tune” moja mina mówiła „co tu się odstawia?!”. Nośny gitarowy wstęp; „aaa”, choć ciche, to sięgające trzewi wokalisty, ten zaśpiew! zwieńczony tak dobrze znaną „mamą”. Nawet jeśli muzyka stanowi tło dla codzienności, ten utwór wytrąca z rytmu i tych, którzy jeszcze go nie znają, pozostawia na trzy minuty w niemałej konsternacji.
Sformułowanie „grają jak Led Zeppelin” nasuwa się samo, choć oczywiście jest dużym uproszczeniem. Sam Kiszka, basista i klawiszowiec grupy, w jednym z wywiadów dość wyraźnie odcina się od wszelkich porównań mówiąc, że wcześniej (zespół powstał w 2012 roku) te nitki powiązań były bardziej widoczne, choć muzycy starali się nie czerpać wiele od innych – bo to jak bycie cover bandem. „Yeah, we do get that” – czytamy w innym wywiadzie. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że to tak jakby mówili: „ok, schlebia nam to, ale pamiętaj, że ty powiedziałeś to pierwszy”. Jako inspiracje częściej wymieniani są tacy artyści jak Allman Brothers Band, The Beatles, Joe Cocker, Muddy Waters czy Robert Johnson.
Z drugiej jednak strony, dźwięki, jakie grają Greta van Fleet, są na tyle charakterystyczne, że każdy mający choć ogóle pojęcie o rocku i jego historii w pierwszym odruchu pomyśli o Page’u i Plancie. Tak pomyślałam też ja, słysząc dziś w radiu pierwsze takty „Flower Power”. Druga myśl brzmiała: „Aaa nie, skoro to nie Led Zep, to musi to być Greta van Fleet”. Jest to mimo wszystko jakiś sposób na bycie zapamiętanym.
Cały „From the Fires” brzmi jak odnalezione po niemal 50 latach nieznane nagrania Led Zeppelin. Duże znaczenie ma brzmienie, choć nagrane cyfrowo, to jednak na analogowym sprzęcie. Tym, co przesądza sprawę jest głos Josha Kiszki, który chyba zbyt gorliwie odrobił lekcje. Także te ponadprogramowe. Słucha się tego wybornie, choć mam wrażenie, że muzycy umiejętnie serwują nam coraz większe dawki swojej muzyki, żeby uniknąć przesytu tym, co znamy już przecież doskonale.
Greta van Fleet na pewno odświeża formułę rocka, która – mam wrażenie – podobnie jak ja, czeka na rewolucję. Byli za mali, by zauważyć new rock revolution na początku wieku i za młodzi, by załapać się na falę retro rocka, która przetaczała się przez świat 2-3 lata temu.
Ich dźwiękom, zakorzenionym w soczystym bluesie, rocku końca lat 60. czy soulu, nie sposób odmówić autentyczności i szczerości. Zdolność ekspresji też mają niepodważalną. Ale zespół wydał dopiero EP-kę i minialbum, na którym znalazły się cztery utwory z „Black Smoke Rising”, dwie nowe piosenki oraz dwa covery. Zaczekajmy z ferowaniem wyroków do momentu wydania pełnego albumu. A ten zapowiadany jest jako kontynuacja stylu Grety, choć ma być bardziej wielowymiarowy, z piosenkami akustycznymi i wyraźnie zarysowanymi partiami klawiszy.
Świat już docenił muzykę Grety van Fleet – wystarczy wspomnieć choćby top listy „Billboard Mainstream Rock” osiągnięty przez „Highway Tune”, nagrodę dla Najlepszego Nowego Artysty przyznanej przez „Loudwire” czy szybki awans z roli suportu (od The Strubs po Boba Segera) do miana głównej gwiazdy.
Ale czy energia, bezczelność i zuchwałość wystarczą, żeby wieszczyć już pokoleniową zmianę? Chciałabym mieć w sobie tyle optymizmu i tej niezachwianej wiary, co niektórzy dziennikarze.
Zobaczymy więc, na ile starczy im uporu i determinacji, aby pokazać ile prawdziwie rock’n’rollowej krwi płynie w ich żyłach. „Naszym celem jest dosięgnąć kosmosu. Mamy nadzieję wylądować gdzieś wysoko”, mówią muzycy. Niech tak będzie! Skoro wiecie, jak osiągnąć mistrzostwo, obrońcie tytuł.
Greta van Fleet to najgłośniejszy – dosłownie i w przenośni – debiut 2017 roku. W odwiecznym konflikcie serce kontra rozum u mnie wygrywa ten drugi. Na razie. I w ramach oczekiwania na pełnowymiarowy album Grety van Fleet, świecie pozwól, że wrócę do debiutu zespołu Pumarosa czy do ubiegłorocznej płyty RavenEye. Oni też wiedzą jak kraść. I pozostać niezauważonymi.

niedziela, 19 listopada 2017

Playlista #4

Po ubiegłotygodniowym przywoływaniu duchów, tym razem zacznijmy od bardziej optymistycznego utworu.



Elton John, "Your song", rok 1970. 
Utwór idealny na początek, zawsze wywołuje u mnie uśmiech. 
Należy on też do chlubnego gatunku ear wormów - raz usłyszany, wwierca się w głowę. Nucenie obowiązkowe - czego Wam serdecznie życzę. 

Pozostańmy jeszcze na chwilę w przeszłości, tym razem mniej odległej. 
Zróbcie głośniej. 



Procupine Tree, "Even less", z płyty "Stupid Dream". 
Gdy ten album, z niesamowitym początkiem w postaci "Even Less" ukazał się w 1999 roku, słuchałam go na tyle głośno,  ile tylko pozwalały możliwości mojego ówczesnego sprzętu grającego. 
Utwór, którego przed momentem słuchaliśmy niespodziewanie przyszedł do mnie w piątkowy wieczór. 
Pomyślałam wtedy, że cała twórczość Stevena Wilsona, czy to z Porcupine Tree, z Blackfield czy solo cechuje pewien specyficzny typ wrażliwości, który do pewnego wieku wydaje się być niesamowity i nieporównywalny z niczym innym, a później... wyrasta się z niego i patrzy wstecz z uśmiechem lekkiego zażenowania. Jest też druga droga: pozostaje się w jej kleszczach na zawsze. 
Nietrudno się domyślić, którą drogę wybrałam ja. Ale znam też oczywiście takich, którzy podążają w odwrotnym kierunku. 

Wracamy do roku 2017. Przed nami muzyczny spadkobierca Eltona Johna. 



Father John Misty z płyty "Pure Comedy", jednej z kandydatek do tytułu albumu roku 2017. 

Jaką kolejność podpowie mi serce w tym roku ujawnię ostatniego dnia grudnia. Póki co, na początku drugiej połowy listopada wiem tylko tyle, że walka jest bardzo wyrównana, miejsce na szczycie jedno, a kandydatów przynajmniej pięciu. 

Na pewno w zestawieniu znajdzie się miejsce dla Morrisseya, który 17.listopada wydał kolejny album.
Artysta tyleż kochany, co znienawidzony - ale kto sieje kontrowersje, ten zbiera burze. I weganizm akurat jest tu najbardziej niewinnym jego "przewinieniem". Oskarżany o sympatie faszystowskie, rasizm, islamofobię, a nawet pedofilię, swego czasu życzył śmierci nawet samej brytyjskiej królowej. 
W 2017 roku, 31 lat po tamtym słynnym albumie The Smiths, chłopiec z okładki "Low in High School" stoi pod bramami Płacu Buckingham z siekerą w jednej ręce i transparentem z napisem "Axe the monarchy" w drugiej... 





Dwa początki; najpierw płyta "The Queen is Dead" jeszcze z The Smiths, później - "Low in High School". 
Przyznaję bez bicia, że Morrissey jest moim cichym bohterem ostatnich kilku tygodni. Przyznaję, jestem odrobinę zaskoczona, bo nigdy nie darzyłam Mozza wielką atencją. Raczej przyglądałam się poczynaniom pretensjonalnego dupka, którego twórczość jest tylko dodatkiem do ego wielkości stanu Kalifornia. 
Cóż, myliłam się. 
Ciekawostka: 10.listopada, dzień koncertu artysty w Los Angeles, został tam ogłoszony Dniem Morrisseya. Nie wiadomo mi, jak on sam zareagował na takie uhonorowanie swojej osoby. 

Tymczasem, w odległym o kilka tysięcy kilometrów od Miasta Aniołów kraju, gdzie dzień później ulicami miast przeszły mniej lub bardziej patriotyczne marsze z okazji Dnia Niepodległości, wystąpił bardzo dobry, choć nieco zapomniany i bardzo niedoceniony artysta. 



Mark Lanegan - bo o nim mowa - zaśpiewał nam już w ubiegłym tygodniu przy okazji wspomnienia o Layne'ie Staley'u. Posłuchajmy więc jeszcze jednej jego kolaboracji. Tym razem Lanegan z Gregiem Dullim jako Gutter Twins - "Bete Noire".


Dobranoc.